Z chwilą, gdy dowiadujesz się, że rośnie w Tobie nowe życie, kierujesz ku niemu wszystkie swoje myśli. Skupiasz się na tym, jak przebiega ciąża i przygotowujesz się do swojej nowej życiowej roli. I pewnie nie zauważasz, jak w tym samym czasie kiełkuje coś jeszcze – lęk. Tuż obok maleńkiego człowieka, rośnie ziarenko Twojego lęku, który wcale nie przemija w chwili szczęśliwego rozwiązania. Przeciwnie, matczyny lęk rodzi się wraz z Twoim dzieckiem i od tego momentu, staje się Twoim nieodłącznym towarzyszem.
Będąc we wczesnej ciąży, drżysz o to, czy jej nie stracisz. Przekraczając umowną granicę końca pierwszego trymestru, zaczynasz się bać o wynik pierwszych badań prenatalnych. Po niedługim czasie wytchnienia, przychodzi strach o to, czego dowiesz się na usg „połówkowym”, by już za chwilę martwić się o przebieg porodu. Wspominam słowa lekarki, która prowadziła moje ciąże: „Odetchniemy dopiero wtedy, gdy będziesz miała dziecko na rękach”. I już wiem, że miała na myśli wyłącznie swoje poczucie ulgi, bowiem u matki, lęk nie mija z chwilą porodu, przeciwnie – możemy od tego momentu zobaczyć jego oblicze w pełni.
Chciałoby się powiedzieć, że to przecież normalne, że matka martwi się o swoje dziecko. Że to w zasadzie nawet zdrowe, właściwe podejście. Martwimy się, czy dziecko prawidłowo się rozwija, martwimy się, gdy zachoruje, martwimy się, gdy płacze w przedszkolu i gdy rozstanie się z pierwszą sympatią. A kiedy okazuje się, że wszystko jest w porządku, myślimy sobie, że niepotrzebnie się martwiłyśmy.
Jednak zdarza się, że lęk o dobro naszych dzieci przybiera na sile w sposób odbiegający od zdrowych ram. Zdarza się, że przysłania nam jasną wizję sytuacji czarnymi scenariuszami, sprawia, że zrywamy się w nocy z przyspieszonym biciem serca, zupełnie pozbawione radości z macierzyństwa. Może się również zdarzyć, że nieświadomie zarażamy nasze dzieci lękiem. Niewinne „nie biegaj, bo się przewrócisz i wybijesz sobie zęby” może okazać się tragiczniejsze w skutkach niż ukruszone mleczaki. Bo odbiera już nie tylko radość macierzyństwa, ale również … dzieciństwa. Może nam się wydawać, że nasze ostrzeżenia obijają się od dziecięcych uszu niczym groch o ścianę, jednak doświadczenie pracy z siedmiolatkami otworzyło mi oczy. Zabawa ruchowa na boisku i powody, dla których dziecko niechętnie bierze w niej udział: zniszczę sobie spodnie, spocę się i mnie przewieje, wylezą mi plecy i przeziębię sobie nerki, nadwyrężę sobie ścięgna! I zastanawiam się, czy ja w wieku siedmiu lat byłam w stanie wskazać, gdzie mam nerki i ścięgna, czy raczej było mi dane dłużej pozostać w błogiej nieświadomości licha, które czyha na mnie za tym przysiadem.
Druga strona medalu nosi znamiona historii, w których wyłącznie matczyna intuicja i nieustępliwość, uchroniły dziecko przed poważnymi konsekwencjami. Sama mam na koncie taką zasługę, że nie odpuściłam tematu, który mnie niepokoił, co pozwoliło odpowiednio wcześnie rozpoznać problem i z powodzeniem go rozwiązać. I nasuwa się pytanie: to w końcu martwić się, czy odpuścić? Odpowiem fachowym terminem z zakresu psychologi: to zależy!
Kluczem do znalezienia właściwej drogi jest wypracowanie umiejętności rozróżniania faktów od myśli. Na przykład: dziecko boli gardło – to fakt. Może się z tego rozwinąć infekcja bakteryjna i zajdzie konieczność podania antybiotyku, który rozreguluje dziecku florę jelitową i doprowadzi do ostrej biegunki, która spowoduje odwodnienie i konieczna będzie hospitalizacja, a cała historia znacząco osłabi odporność dziecka, co przełoży się na absencję szkolną – to już tylko myśli. Owszem, istnieje możliwość, że ten scenariusz się spełni … jednak przyznaj, że większość infekcji gardła to jednak niegroźny wirus, który lada chwila przeminie jak zeszłoroczny śnieg. Owszem, upadki mogą skończyć się wybitymi zębami lub gipsem. Ale w większości przypadków, wystarczy podmuchać i pędzić dalej. I wreszcie … no dobra, a nawet jeśli tym razem będzie grubo. Wróć myślami do momentu, kiedy faktycznie wylądowałaś z dzieckiem na oddziale. I popatrz na nie teraz, jak beztrosko naparza kijem w Twoje rozwieszone pranie. Minęło. To zawsze mija. Najgorsze chwile, najbardziej dramatyczne momenty łączy jeden fakt – kończą się i znowu jest normalnie. A potem często prowadzą jeszcze do wniosku, że w sumie dobrze, że się tak stało, bo dzięki temu coś tam, coś tam. To wielka sztuka, dostrzegać wyższe dobro w trudnych sytuacjach, jednak to właśnie opanowanie tej umiejętności jest kluczem do osiągnięcia spokoju i równowagi w naszych głowach. Zdecydowana większość trudnych historii, tak naprawdę rozgrywa się tylko w naszych głowach. Bo tam kiełkuje nasz lęk.
I właśnie dlatego, mierzenie się z każdym problemem, który wyskakuje na moim matczynym szlaku, rozpoczynam od generalnych porządków w swoich myślach. Segreguję fakty i oddzielam je od lęków, obaw i interpretacji. Zostawiam to, co istotne i zmiatam to, co niepotrzebnie zajmuje miejsce. I dopiero wtedy, kiedy okiełznam swoje myśli i odzyskam nad nimi kontrolę, zabieram się za konieczne działanie, w pełnej uważności i skupieniu.
Pomyśl, co pomaga Ci odzyskać klarowność umysłu. Wysiłek fizyczny? Kontakt z naturą? Spacer? Joga? Modlitwa lub medytacja? Sen? Seks? Pisanie pamiętnika? Mapa myśli? Rozmowa z przyjacielem? A może po prostu kubek kawy w samotności?
A kiedy już pozbędziesz się wszystkich niepotrzebnych myśli, które zaśmiecają Twoją głowę, owszem – martw się, bo taka Twoja dola, matko. Ale wyłącznie o to, co jest tego warte.