Od dwóch tygodni, mogę śmiało deklamować, że to jest przecież kwestia organizacji. Znów jestem pracującą mamą. Także, tego … wystarczy wstać odpowiednio wcześnie, położyć się odpowiednio późno, na spokojnie tłumaczyć, jasno stawiać granice, dawać wybór, akceptować frustrację dziecka i nie odmawiać sobie fryzjera. I nie ma innej opcji, będzie dobrze. Można z powodzeniem łączyć macierzyństwo z pracą, a jakże, spójrzcie tylko na mnie… 😉
Co tam, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się obudzić dzieci w odpowiednim momencie. Okazuje się, bowiem, że granica między „za wcześnie” a „za późno” leży gdzieś w obrębie jednej minuty, jeszcze nie odkryłam, która to chwila. Co tam, że naszykowałam po trzy zestawy ubrań do wyboru, kiedy wszystkie są takie beznadziejne. Spoko, da się załatwić, naszykowaliśmy wspólnie dzień wcześniej, wieczorem. Ale … te ubrania były przecież ładne wieczorem, a nazajutrz, w świetle dziennym … no sorry, jednak nie. Nie dziwi mnie zbytnio fakt, że zgodny chór wyśpiewuje rano litanię błagalną: „mamo, możemy dziś nie iść do przedszkola? ”, by tuż za chwilę, na moją odmowę, zareagować harmonijnym zawodzeniem. Totalne zdumienie wywołała u mnie natomiast sytuacja, gdy siłą rozpędu, zapytali o to samo w sobotę rano, a ja radośnie wykrzyknęłam „tak, możecie nie iść” i otrzymałam w odpowiedzi identyczne zawodzenie, bo oni jednak tak bardzo chcieliby pójść do przedszkola. Mój młody trzyma niezły poziom, bo jest przedszkolakiem od dwóch tygodni, a zdążył w tym czasie już dwa razy być chory. Nie marnuje czasu, może idzie na rekord? Moja starsza, która, zdawać by się mogło, etap płaczu w przedszkolu miała już dawno za sobą, nagle zaczęła … tęsknić za bratem! I jak ona ma iść do przedszkola sama, kiedy doskwiera jej taka nieznośna tęsknota za braciszkiem? Za tym samym braciszkiem, do którego kieruje groźby karalne jakieś pięć minut po powrocie do domu. Mamy też w domu nowy, atrakcyjny niczym zakazany owoc, obiekt pożądania dzieci. Moja torebka do pracy. Znajdują się w niej dwa czerwone długopisy, jeden zielony marker i teczka z papierami. Biała, taka za złoty sześćdziesiąt. I okazuje się, że to są najbardziej wypasione przybory w galaktyce, niech się schowają brokatowe flamastry, tęczowe cienkopisy i wszystkie Elsy i Zygzaki. Bo ta moja teczka, ona jest taka intrygująco … biała. I ta podejrzana cisza, przerwana nagle cichym literowaniem P-L-A-N. I wtedy, wstępuje we mnie Usain Bolt, pędzę ratować swój dorobek zawodowy, który mieści się w jednej torebce, bo sporą cześć mam po prostu w głowie, a zdecydowaną większość mam w … No, w każdym razie, pędzę. Albo ten moment, kiedy ktoś do mnie dzwoni po południu i pyta, czy mogę chwilę rozmawiać, a ja, idiotka, przez tę krótką chwilę wierzę, że mogę. Tylko po to, by za sekundę w popłochu uciekać do łazienki, zabarykadować drzwi taboretem, z całych sił przytrzymywać go nogą, nie tracąc wątku dyskusji, aż do momentu, gdy, doleci do mnie zdanie „Krzysiu, idziemy po tłuczek!”. Kilka dobrych dni zajęło mi przyzwyczajenie się do myśli, że w pracy, w przeciwieństwie do domu, cisza nie zwiastuje tsunami. I mogę się z niej cieszyć bez wyrzutów sumienia. Tak, serio. Moi uczniowie, kiedy są cicho, nie grzebią mi w torebce, nie malują ścian ketchupem, nie obcinają mi rękawów od sukienek i nie pakują mi do butów plasteliny. Szok, nie? A w ogóle, słuchajcie, ja mam nawet przerwy. I nie to, że mi obiecują, że będzie przerwa, a potem zrób to, zrób tamto. Na początku trudno było mi przywyknąć do braku publiczności w toalecie, trochę żal tych braw, po dobrze wykonanej robocie, ale ogólnie, bardzo sobie chwalę i polecam. No dobra, to przyznam się jeszcze, że odkąd moje dzieci jadają obiady w przedszkolu, porzuciłam gotowanie i przykładem mojego męża, jem na stołówce w pracy. Do domu zabieram zupę, bo nie mieszczę dwóch dań na raz. Oczywiście, sępy rzucają się na tą zupę, bo zawiera sekretny składnik – jest dla mnie. I po tygodniu tego procederu, moja córka zapytała: „Mamo, a dlaczego te zupki dla siebie teraz gotujesz takie pyszne, a dla nas gotowałaś takie średnie?”. No, cóż … przekażę na kuchni.
Co tu dużo mówić, organizacja i jeszcze raz organizacja!
A tak na poważnie, to … mam mnóstwo szczęścia, którego nie mogę w żaden sposób zawdzięczać sobie, ani własnym decyzjom. Mamy z mężem tak ułożony plan zajęć, że nawet w przypadku choroby dzieci, jesteśmy w stanie ogarnąć większość czasu bez zwolnienia. A wtedy, kiedy nie możemy, do akcji wkracza nieoceniona babcia Renia i jej mistrzowskie kanapki z indykiem w galarecie. W weekendy, rolę animatora i czarodzieja przejmuje legendarny już dziadek Wiesiek. I wreszcie, gdyby nie nasze przedszkole, w którym moje dzieci są szczęśliwe, a ja mogę być o nie spokojna, to wylądowałabym w czarnej … rozpaczy i nie pomogłaby mi ani dobra organizacja, ani fryzjer, ani Święty Boże. I tak bardzo chciałabym się pochwalić, jak dobrze wszystko ogarniam, jaką jestem super-hiper- mega – matką, która żadnej pracy się nie boi. Ale, nie … Przyznaję uczciwie, że nie poradziłabym sobie bez swojego dream teamu, bez moich ludzi – diamentów. Błyskotliwej puenty chyba nie będzie. Za to będzie ogromne, szczere „dziękuję”.
No i cóż, piątunio. Pora ugotować średnią zupkę, dobrze ukryć teczkę, uzbroić się w cierpliwość i przetrwać. Byle do poniedziałku!