Między “Ł” a “E”…

Ogarnęło mnie zdziwienie, gdy czerwone światełko na termometrze, zbliżonym do rozpalonego czoła mojej córki, wywołało u mnie uczucie ulgi, że wreszcie pójdzie spać po południu i będę miała trochę spokoju. Jeszcze rok temu, nie mogłam zasnąć, kiedy miała katar. Martwiłam się, czy będę musiała podać jej antybiotyk, który przecież tak rujnuje florę bakteryjną. A teraz przyłapałam się na myśli, że może uda mi się wyrwać przez telefon e-receptę, żeby nie tłuc się do przychodni na wizytę. Zachorowała, to i wyzdrowieje. Szkoda tylko, że nie pójdzie do przedszkola, bo będę miała gehennę z dwojgiem w domu przez pół dnia, do powrotu męża. I ten jęczący ton. To wycie, które wwierca się w uszy. Łe. Bo on mi zabrał. Łe. Bo ja chciałam bez ketchupu. Łe. Bo nie ten odcinek mi włączyłaś. Łe. Nie chce tego kataru. Łe. Szlag trafia mnie już w momencie Ł, zanim dojdzie do E. 

Co ja sobie zrobiłam, na własne życzenie? Zanim ją urodziłam, miałam jakieś życie. A teraz? Obóz pracy, 24/7. I czym innym niż masochizmem lub szaleństwem, można nazwać zdecydowanie się na drugie dziecko już po dwóch latach? Chyba wtedy tłumaczyłam sobie, że jeśli nie teraz, póki siedzę w kupie, zupie i pieluchach, to już nigdy nie wejdę do tej rzeki drugi raz. I miałam racje, nie weszłabym. Kiedyś biegłam na złamanie karku, gdy tylko usłyszałam, że któreś z dzieci płakało. Dziś, tylko łypnęłam, czy mąż jest tam w pobliżu i puściłam strumień wody pod prysznicem. 

Zmęczona jestem. Znużona. Z zazdrością obserwuję z okna ludzi, którzy idą. Po prostu idą, bez dzieci, nie zdając sobie sprawy jak im dobrze, że sobie tak po prostu idą. A tych, w ogródkach piwnych, których mijam, pchając swój wózek i ciągnąć hulajnogę, to już chyba uznałam za nierealnych. To nieprzyzwoicie niemożliwe, żeby tak sobie siedzieć na słoneczku przy piwku w środę o 16. Albo tych, którzy w zimny jesienny wieczór, mogą sobie wymoczyć stopy w misce gorącej wody, założyć stylowe wełniane skarpety i wskoczyć pod ciepły kocyk z kubkiem kakao i pilotem. No nieprzyzwoicie nierealne. Już nie wspomnę o tych, którzy pozwalają sobie źle się czuć po szczepionce na covid. Albo mieć kaca mordercę. Albo …

Zasnęła. Jej gigantyczne rzęsy przytuliły się do rozpalonego policzka. Oddycha tak szybko. Bezbronna. Moja maleńka. Półprzytomna szuka mnie, by się przytulić. Gdy w końcu wgramoliła się w moje ramiona, otworzyła oczy i z nieadekwatną do wieku powagą szepnęła:

– Dziękuję, że mnie kochasz, mamusiu. 

Rozpadam się na kawałki i składam ponownie w sumę wszystkich wyrzutów sumienia. Kocham? Nie ma dnia, żebym nie wspominała z rozrzewnieniem swojego normalnego życia, swojej nieograniczonej wolności, swojej troski wyłącznie o samą siebie. Nie ma dnia, w którym nie muszę z czegoś zrezygnować wyłącznie dlatego, że mam dzieci. Nie dorosłam do roli matki? Czy to normalne, że bardzo wyraźnie widzę to wszystko, co macierzyństwo mi odebrało? Odkąd jestem mamą, nie zdarzył mi się ani jeden dzień, który przeszedł gładko. Szczytem luksusu jest dla mnie sytuacja, gdy ktoś zaprosi mnie na obiad i zajmie się moimi dziećmi w czasie, gdy go jem. Znów odzywa się we mnie moja wewnętrzna mała Kasia: Mamo, zabierz mnie stąd i nie gniewaj się, że znów nawywijałam. Pościel mi łóżko, zrób kanapki, pogłaskaj po głowie przed snem i powiedz, że już nie muszę wracać do tej morderczej harówki. I że mi wybaczasz, że znowu nie przemyślałam i przychodzę do domu z podkulonym ogonem. Nie, nie ma tak dobrze. Gładzę po głowie swoją własną córkę i teraz to ja ścielę łóżko i wszystko wybaczam. To ja dźwigam ciężar odpowiedzialności bycia centrum wszechświata. 

No, nie, nie będę w nią ładować antybiotyku bez absolutnej konieczności! Rano z premedytacją umawiam wizytę u tej lekarki, która słynie z podobnego podejścia. Jadę z córką nie tylko do przychodni, ale też  na wymaz z gardła i pobranie krwi. No i oczywiście, nie ma bakterii. Przez kilka dni toczę nierówną walkę o każdą sekundę inhalacji i każdy łyk rosołku, a ta pieprzona gorączka nie ustępuje. Sama lekarka załamuje ręce i mówi, że chyba i tak skończymy…  z antybiotykiem! To po co ja się tak morduje, już by było po wszystkim! W drodze po receptę podejmuję decyzję: zróbmy ten cholerny wymaz jeszcze raz, już po takim czasie nie ma opcji, żeby nie wyszła bakteria. Tuż przed drzwiami gabinetu lekarki, dostaję wynik. Uporczywie, nie ma żadnej bakterii. W progu macham doktor przed oczami tym negatywem i słyszę: Ale pani o nią walczy! Niespotykana  postawa rodzica! 

I wtedy dociera do mnie, dlaczego to wszystko tak bardzo mnie boli i tak wiele mnie kosztuje. Bo kocham. Bo nigdy nie idę na skróty. Bo zawsze podejmuję walkę: o zdrową dietę, o częste spacery, o wspólną zabawę, o wartościowy czas razem, o ograniczenie ekranów i słodyczy, o książeczkę przed snem. Nawet o to, by obyć się bez antybiotyku, który wyjaławia organizm, choć oznacza to dla mnie znacznie dłuższą i trudniejszą walkę z infekcją dziecka. Macierzyństwo, niczym trening, boli tylko wtedy, gdy robisz to dobrze – mawiam ja sama. 

Nad ranem, wstała wreszcie bez gorączki. Udało się. Pokonałyśmy wyjątkowo upierdliwego wirusa. I nie poszłyśmy na skróty. Dobra robota. Nakręcona odzyskaną energią, popędziła jak na skrzydłach do regału z zabawkami. I nagle …łe! Bo Barbie nie ma butów, łe, pewnie Krzyś mi zgubił, łe, znajdź je szybko! Poczułam, jak zaciska mi się żołądek i gardło, a oddech przyspiesza. Kocham. Ale dziś tata poszuka butów Barbie, a ja wypiję poranną kawę w parku, do którego tak po prostu będę szła. W którym tak nieprzyzwoicie nierealnie usiądę na kwadrans, by w ciszy wystawić twarz do słońca i powdychać zapach kwitnących drzew. Muszę zrobić sobie więcej miejsca na wszystkie „łe”. Bo kocham. Tak mocno, że czasem muszę odsapnąć, by nie zabrakło mi tchu. 

Katarzyna Rybaniec