Taki widok na ulicy: młoda, zadbana mama pcha z prędkością światła spacerówkę z krzyczącym wniebogłosy dzieckiem i sama płacze. Łzy jak grochy płyną jej po czerwonej, zapuchniętej twarzy, a ona regularnie wydaje z siebie przejmujący szloch. Niczym taran, mknie przez tłum ludzi na głównej ulicy miasta, obojętna na ciekawskie spojrzenia, ze wzrokiem skupionym na celu.
To ja, wracająca z Gienkiem ze spaceru, a moim celem był dom. Co takiego się wydarzyło? Czy właśnie otrzymałam wiadomość o czyjejś śmierci? A może wyniki badań sugerujące nieuleczalną chorobę? Czy właśnie porzucił mnie mąż lub straciłam pracę? Nie. W zasadzie, to mój syn przewrócił się na chodniku i zdarł kolano. I to była ta kropla, która przelała czarę smutku, bezsilności, stresu, wyczerpania i znużenia. Gdyby ktoś wtedy był w stanie dojrzeć myśli w mojej głowie, zobaczyłby czarne chmurki z napisami: podbite oko syna, stłuczony palec córki, rentgen, ortopeda, nieugotowany obiad, wysypujące się z kosza pranie, kurtka i buty na zimę, czynsz za mieszkanie, odpadające kółko od wózka, bolą mnie plecy, siedem pobudek w nocy, rozsypane klocki w salonie, głodna jestem, teleporada w południe, nie rozmawiałam z nikim dorosłym od trzech dni, zgubiłam rękawiczkę i … jeszcze to zdarte kolano! I tak pchaliśmy ten wózek, ja i moje myśli. Gienek płakał z rozżalenia po upadku i zmęczenia tuż przed drzemką, a wokół tłok na ulicy, dekoracje świąteczne i zapach frytek z restauracji.
To tylko moment, kwadrans wycięty z tego dnia, w którym przeżyłam kilkanaście wspinaczek ku euforii i upadków na dno rozpaczy. To tylko zwykły dzień, identyczny jak moje pozostałe dni. Mój „dzień świstaka”. Zawsze niemal taki sam, nieznacznie różniący się od innych tylko zawartością chmurek w mojej głowie. A potem, późnym popołudniem, nieśmiało wypowiadam zdanie: Dziś było trudno. I zmiata mnie wiatr wzruszenia ramionami: Trudno, to mają matki nieuleczalnie chorych dzieci. Trudno to mają matki, które bije mąż alkoholik. Trudno to mają matki, które nie mają co do garnka włożyć, a do toalety biegają na zewnątrz za dom. Trudno to ma pani Henia z pracy, bo wykryli u niej guza. Próbuję wyjaśnić, że tak, oczywiście, posyłam nieustające dziękczynienie za błahość własnych trosk, ale te plecy, ale ta samotność w środku miasta, ale ten brak zrozumienia, ale … W sumie, racja. Nie jest źle. To wszystko minie. Kwadrans później, Gienek, w przezabawny sposób wypowiada nowe słowo. Karolci pierwszy raz udaje się samodzielnie założyć nowe śniegowce. Dzwoni do mnie przyjaciółka i pyta, co u mnie. Przychodzi powiadomienie, że nadeszła wyczekiwana paczka. I następuje zwrot akcji, zalewa mnie fala szczęścia. Przytulamy się całą rodziną na rozłożonej kanapie i czuję, że odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Aż do momentu, gdy godzinę później, podczas wieczornego szaleństwa, synek upada buzią na drewniany klocek, leci mu krew z nosa, a ja jestem wdzięczna losowi, że mam na jutro zaklepany termin na rentgen i załatwię ich obydwoje za jednym razem.
Kości moich dzieci okazały się nienaruszone, ból pleców przeszedł mi po maści, ale czuję, że mój szkielet emocjonalny trzyma się już tylko na adrenalinie i zdrowaśce. A przecież, ja już to wiem, ja to nawet puszczam w świat: samopoczucie matki ma ogromny wpływ na relację z dzieckiem, atmosferę w domu, zdolność rozwiązywania problemów. Wiem, że moje emocje wiszą w powietrzu w salonie i utrudniają domownikom swobodne oddychanie. Wiem, że muszę posłuchać dobrych rad: „Odpocznij. Zrób coś dla siebie. Odpuść sobie trochę. Naładuj akumulatory” lub poważnie przerazić się groźbami: „Oni czują Twoje emocje i będą znerwicowani. Nie możesz być ciągle kłębkiem nerwów, bo dzieci będą takie same”. No dobrze… a ma ktoś pomysł, jak to zrobić?
Co konkretnie odpuścić? Gotowanie, ubieranie, karmienie, pranie, spacery, kąpanie, mycie głowy czy może zębów? Bo kreatywne zabawy wspierające rozwój odpuściłam już w momencie narodzin drugiego dziecka, ze względu na zbyt krótką dobę i ograniczam się do „niespuszczania z oka” dla bezpieczeństwa. A może odpuścić to pilnowanie?
Kiedy odpocząć? W nocy, przy kilku pobudkach na karmienie piersią? Za dnia, zaproponować synkowi, żeby poleżał godzinkę w łóżeczku lub poukładał puzzle? A może na spacerze, usiądę na ławeczce, a on niech sobie pobiega i wróci? „A to nie śpi ci w dzień?”, zapyta życzliwy. Dzięki Bogu śpi, będzie obiad, będzie pranie, będzie zapłacony prąd i zszyta dziura w czapce. „A to gdzie jest Twój mąż, który tak samo jak Ty jest rodzicem?”. Trudno stwierdzić. Może w pracy? Może właśnie targa siaty z zakupami? Może w drodze do przedszkola po córkę? Może zmienia opony w samochodzie? Może odbiera tę paczkę? Albo skierowanie z przychodni? Wiem, gdzie na pewno go nie ma. Na kanapie przed telewizorem, ani w pubie z kolegami. I wiem, że trafia go szlag, gdy narzeka na ogrom obowiązków i ktoś przypomina mu, że przecież jego żona „nie pracuje”.
Czy ktoś potrafi poradzić mi coś skutecznego na troskę o dzieci? Na przejmowanie się urazami, chorobami? Tylko coś lepszego niż „ inni mają gorzej”, bo na mnie nie działa. Czy ktoś podzieli się patentem na to, jak zrobić coś dla siebie z dzieckiem na ręce, ewentualnie przy nodze? „A może wróć do pracy, wyjdziesz do ludzi, oderwiesz się”. O, dziękuję, przerabiałam. Poranne odrywanie dziecka od nogi, szybkie siku przed fajrantem, bo w domu już nie zrobię i oczy kota ze Shreka w rozmowie z szefem. Bo znów, bardzo przepraszam, nie wyrobiłam się.
A może wszystko to tylko kwestia … złej organizacji? Przed państwem, ja, człowiek – plan. Ta, która ma w piątek wieczorem zrobione zakupy i wydrukowane menu na cały tydzień. Naszykowane i odprasowane „stylizacje do przedszkola” na każdy dzień z uwzględnieniem przykazania „daj dziecku wybór”. Spakowaną walizkę na tydzień przed wyjazdem. Ta, która bez grymasu wstaje o piątej rano, godzinę przed domownikami, by zrobić łyk kawy i przygotować pole przed bitwą. I jej mąż, asystent „techniczny”, na służbie 24/7.
No to pewnie wszystko przez to, że źle wychowałam dzieci. Że za długo karmię piersią, którą syn się „zapycha”, zjada za mało kotletów i budzi się w nocy. A wiecie, że córka od dawna odstawiona od piersi, zjada więcej kotletów niż ja i też budzi się w nocy? A wiecie, ile mój mąż zjada kotletów? I tu Was zaskoczę, też budzi się w nocy! Ja już to wiem, ja to nawet puszczam w świat: cycki nie wpływają na kotlety, kotlety nie wpływają na sen, a sen … bardzo wpływa na samopoczucie. A może przyczyną jest fakt, że nie pozwalam dzieciom się wypłakać. Nachalnie całuję miejsce stłuczenia, pcham się z łapami do łóżeczka w środku nocy, nie pozwalam dzieciom poćwiczyć płucek i postymulować mózgu terapeutyczną dawką hormonu stresu? No i jak one mają się potem zająć same sobą, z takimi niewyćwiczonymi płuckami? Jak mają zrozumieć mój stres, gdy same go nie doświadczają od kołyski? Ja to już wiem, ja to nawet puszczam w świat: dzieci nie muszą, nawet nie powinny się wypłakiwać, a rodzic powinien reagować na płacz i niezaspokojone potrzeby dziecka, by umożliwić mu prawidłowy rozwój emocjonalny.
No dobra, marudo, nie podoba się, to oddaj do żłobka lub zatrudnij nianię. I na ten argument mam tylko jedną odpowiedź: a kto tu, do ciężkiej cholery, powiedział, że mi się nie podoba?
Czy ja mówiłam, że sobie nie radzę? Czy po prostu, że jest ciężko? Czy ja mówiłam, że żałuję, że mam dzieci, czy tylko, że … jest ciężko? Czy ja uważam się za ofiarę losu i cierpiętnicę, czy może, że … jest ciężko? Czy ja stwierdziłam, że mam gorzej niż pani Henia z guzem i uboga żona przemocowego alkoholika, czy, że … jest ciężko? Czy ja nie rozumiem, że macierzyństwo to nie tylko fiołki i jednorożce? Czy ja nie wiem, że dzieci podrosną i będzie lżej, albo wtedy to dopiero się zacznie? Czy ja się jeszcze nie kapnęłam, że dzieci chorują, doznają urazów, absorbują uwagę i budzą się w nocy? Czy nie doświadczyłam w życiu większych tragedii, niż zdarte kolano?
Nieskromnie, uważam siebie i mojego męża za wspaniałych rodziców. Uznaję nasze metody wychowawcze za właściwe, a podejście w duchu szacunku i wsparcia, za jedyne słuszne. Ale fakt ten nie odbiera mi prawa do tego, by czuć się wyczerpaną, sfrustrowaną i …poirytowaną. Wiedza z zakresu wychowania, rozwoju i emocji, nie wyklucza u mnie możliwości popełniania błędów. To nie jest tak, że wykuję na pamięć podręcznik o samoregulacji i już nigdy nie wybuchnę złością. Napiszę listę zakazanych zwrotów i nie wymsknie mi się: uspokój się. To nie jest tak, że przeczytasz wszystkie podręczniki rodzicielskie i już nigdy więcej nic nie schrzanisz. Ja uważam za sukces sam fakt, że schrzanię o ten jeden raz mniej albo, że będę rozumieć, że schrzaniłam i przeproszę, naprawię.
Piszę ten tekst dla rozgrzeszenia Ciebie i mnie. W obronie naszego niekwestionowanego prawa do popełniania błędów i do narzekania na to, że jest nam ciężko. Prawa do bycia zmęczonym, zdenerwowanym, w gorszej formie i nastroju. Żadna z tych rzeczy nie czyni nas złymi rodzicami. Ja to już wiem, ja to nawet puszczam w świat: poczucie, że jest Ci ciężko nie gryzie się z zadowoleniem z posiadania dzieci. Narzekanie nie oznacza nieporadności. Trudności wychowawcze nie świadczą o nieudolności rodzicielskiej. A rodzice małych dzieci naprawdę mogą nie mieć możliwości „naładowania baterii”, mimo świadomości, szczerych chęci i doskonałej organizacji.
Dlatego wszystkimi złotymi radami możemy wypchać sobie poduszki, by lepiej nam się spało przez te trzy godziny na dobę, ale do głowy ich nie wpuszczajmy, bo zwyczajnie się nie pomieszczą. Za to, z radością wpuszczajmy w swoje progi tych, którzy nie spieszą z życiową mądrością, tylko realną pomocą przy dzieciach lub obowiązkach domowych.
Najlepiej powtarzajmy sobie jak mantrę: to etap, to minie, to chwilowe, to się skończy. A nasze nerwy i stres… no cóż, super byłoby bez nich. Jednakże, przeżywając codziennie „dzień świstaka”, obserwując osiemnasty upadek w tygodniu, tęskniąc za widokiem pustego kosza na brudy i zdaniem wypowiedzianym bez zdrobnień, dajmy sobie prawo do nieidealności. I do słabości. I do wypłakania się. Bo ja, w przeciwieństwie do moich dzieci, po solidnym wypłakaniu, śpię znacznie lepiej.