Mam w pamięci kilka obrazów, kilka wspomnień, które pozwalają mi doceniać największe szczęście, jakim jest … codzienność. Schyłek lata przywodzi mi na myśl jedno z nich. Jarzębina.
To były duże połacie nieskoszonej trawy, wypełniające ogrodzony teren szpitala wojewódzkiego. Nasze miejsce, wysoki murek tuż nad obskurnymi drzwiami do Zakładu Patomorfologii, na tyłach wielkiego, zielonego gmachu szpitala. Siedziałyśmy tam we dwie, ja i niespełna trzyletnia Karolcia, śpiewając „dwie małe żabki, siadły na moście, jadły przepyszne robaczki”. Towarzyszyły nam przekąski z automatu ze szpitalnego holu.
Był sierpień. Powietrze pachniało końcem wakacji. Z murka roztaczał się widok na aleję drzew jarzębiny, rosnących wzdłuż szpitalnych budynków gospodarczych. Chodziłyśmy tam każdego dnia, począwszy od momentu, gdy owoce jarzębiny były jeszcze maleńkie i zielone, aż do chwili, gdy dojrzałe, pomarańczowe kulki zaczęły spadać na chodnik. Tulilam Karolinkę, napawając się jej ciepłem i zapachem, tak, by starczyło mi ich na kolejną noc bez niej – w szpitalnym łóżku, z cierpiącym malutkim Krzysiem. Przyjeżdżała do nas codziennie, z tatą, który zastępował mnie wtedy przy łóżeczku Krzysia, bym mogła wyczarować na terenie szpitala najwspanialszy park rozrywki. By oszczędzić jej bólu i strachu, który towarzyszył nam, rodzicom, w tamtym okropnym czasie. Pamiętam dzień, kiedy dostrzegłam, że jarzębina już dojrzała. I swoją myśl: „Czy to się kiedyś skończy? Czy jeszcze zobaczę jak wygląda świat poza ogrodzeniem szpitala? Czy jeszcze pójdziemy całą rodziną beztrosko na lody, do parku, nad jezioro, tak jak mieliśmy w zwyczaju zanim to na nas spadło? Czy zdążę wrócić do domu, by towarzyszyć Karolince w przygotowaniach do pierwszego dnia w przedszkolu? Czy Krzyś wyzdrowieje?”.
Od tygodni, kolejne terapie nie przynosiły poprawy, a lekarze nie byli w stanie wyjaśnić, dlaczego. To miał być rutynowy zabieg chirurgiczny, przyplątała się oporna bakteria, rana nie chciała się goić. Pocieszał mnie fakt, że wyniki badań nie wskazywały na żaden z najgorszych scenariuszy. Dobijała mnie jednak bezsilność, oczekiwanie, bezduszność i chłód ze strony pielęgniarek, a przede wszystkim fakt, że odpowiedzią na pytanie „kiedy?”, było zawsze wzruszenie ramionami. I te milczące obchody … przyszli, obejrzeli, wyszli. Przestałam pytać, bo zawsze odpowiadali lodowatym „proszę pani, pani nie jest lekarzem, więc co będziemy pani tłumaczyć”.
Pamiętam obszerną ściągawkę z opieki nad Karolinką, którą przygotowałam mężowi przed porodem. Śmialiśmy się potem, że okazała się niepotrzebna, bo wszystko poszło sprawnie i gładko, wyszliśmy po dwóch dobach i córka praktycznie nie odczuła nieobecności mamy. A potem, po kilku dniach mojego pobytu z dwumiesięcznym Krzysiem na chirurgii dziecięcej, mąż zadzwonił i zapytał: „Masz to gdzieś jeszcze na mailu?”.
Pamiętam też najgorszą ze swoich myśli: „Mało ci było, kobieto, łaskawości losu? Miałaś zdrową córkę, wyszłaś z pieluch, spokojnie przesypiałaś noce i zaczęłaś nową pracę. A tobie się zachciało kolejnego dziecka. To teraz masz: szpital, strach, niepewność i tęsknotę nie do opisania”.
Dotarłam do etapu pewnej znieczulicy. Przestałam płakać, gdy zabierali synka na zmianę wkłucia. Przestałam się przejmować, gdy kolejny raz wpadała salowa, by na mnie pokrzykiwać, że mam bałagan na przewijaku. Przestałam brać do siebie aluzje oddziałowej, że rana na pewno nie goi się z powodu moich zaniedbań higienicznych. Przestałam słuchać mądrości zmieniających się pielęgniarek, sugerujących pieluchy tetrowe i suszarkę na pranie w sali, przykładanie do rany słoniny i pielgrzymkę do ojca uzdrowiciela. Kiwałam głową, nie wchodząc w dyskusję o diecie matki karmiącej, wyższości mleka modyfikowanego nad kobiecym, czy zasypki nad kremem na odparzenia.
Zaczęłam regularnie myć włosy i golić nogi, cieszyć się kubkiem kawy z automatu i pytać co dziś będzie na obiad. Zamówiłam sobie nowy dres i kapcie. Pogodziłam się. Tylko ta jarzębina, codziennie przypominała mi o różnicy pomiędzy tym co było, a tym co jest. Taka sama alejka, rosła wzdłuż chodnika na naszym placu zabaw. Gdybyśmy tu nie utknęli, pewnie budowałybyśmy z Karolcią w piaskownicy tort jarzębinowo – żołędziowy.
Przyszedł jakiś ordynator na konsultacje. Miał kolorowy uniform i uśmiech na twarzy. Odruchowo zaczęłam mu się tłumaczyć, że przemywam, że dbam, że przepraszam że mu się nie goi. A on powiedział coś, co wprawiło mnie w osłupienie: „Wiem, wiem, my tu proszę pani wszyscy panią podziwiamy za współpracę i zaangażowanie w proces leczenia”. Kopara mi opadła, bo byłam pewna że potępiają mnie za to, że jestem bałaganiarą, brudasem i nieporadną mama z przypadku, która nie umie karmić, ani przewijać, a do tego jest za głupia, żeby jej tłumaczyć, co się dzieje z jej dzieckiem. Intruzem na oddziale, któremu znowu trzeba zmieniać pościel bo się upaprała ulewem lub krwią z wyrwanego wenflonu. A to niespodzianka. Szkoda, że wcześniej mi tego nie powiedzieli, bo może byłoby mi psychicznie … lżej. „A najbardziej nas rozczula, jak pani się codziennie bawi z córeczką na terenie szpitala. Wszyscy was tu znają i wszyscy o was mówią”. Oj, jak ja się wtedy rozkleiłam. Jak ja się spłakałam w kolorowy rękaw zacnego pana ordynatora z innego oddziału, który jako jedyny z całego wielkiego szpitala wojewódzkiego, zechciał ze mną … porozmawiać. Powiedziałam mu wtedy, z glutem po pas i przejmującym szlochem, że marzę tylko o tym, żeby wrócić z Krzysiem do domu, uśpić córkę kołysanką, pójść z rodziną na lody, do parku, nad jezioro, do Mac Donalda, do sali zabaw, na działkę do dziadków. Chcę wrócić do mojego bajzlu, moich nieprzespanych nocy przegadanych z mężem, do moich batalii z Karolinką o mycie zębów i włosów, do moich błagań o ciszę, gdy śpi Krzyś. Bo teraz, ta cisza, gdy Krzyś śpi, jest nieznośna i powoduje niemal fizyczny ból. Chcę wrócić do mojej przenajświętszej codzienności i ślubuję już nigdy przenigdy na nią nie narzekać. Pan doktor odparł: „Niech pani nie ślubuje, bo bajzel to się dopiero zacznie jak młody trochę podrośnie”. Prorok. Czy może raczej – praktyk. Albo lepiej „doktor, który pozostał człowiekiem”. Mniejsza o etykiety, to jego zalecenia doprowadziły do chwili, w której po tygodniu od naszej rozmowy, opuszczałam z Krzysiem salę, która przez kilka tygodni była naszym domem. Z moim zdrowym, kochanym maleństwem. Kilka dni wcześniej, przysięgałam sobie, że jak nas wypuszczą, to pójdę napluć na tą przeklęta jarzębinę koło Patomorfologii. Tymczasem, w dniu oczekiwania na wypis ze spakowaną walizką, Karolinka poprosiła: „Mamusiu, a pójdziemy jeszcze na chwile na nasz most?” I poszłam, oddać hołd miejscu, które okazało się być oazą szczęścia w najtrudniejszych chwilach. A w drogę powrotną, wzięłam ze sobą gałązkę jarzębiny, którą zasuszyłam między stronami książki i oprawiłam w ramkę. Odtąd, przypomina mi o tym, jakim szczęściem jest nasza przenajświętsza codzienność. I faktycznie, nie dotrzymałam złożonych ślubów, bo nie zliczę, ile razy narzekałam, wściekałam się i przeklinalam bajzel i harmider. Przyznaję, miewam momenty, kiedy rozważam trzaśnięcie drzwiami i ucieczkę. Ale w większości przypadków, pomaga tylko jedno spojrzenie na zasuszoną pamiątkę tamtych dni.
Nasz ostatni dzień w szpitalu, był również przedostatnim dniem wakacji. Kolejny, ostatni, upłynął nam na nadrabianiu strat. Były lody, Mac Donald’s, jezioro, park, wizyta u dziadków. Drobne przyjemności, które tego dnia cieszyły mnie bardziej niż kiedykolwiek. I wtedy również powzięłam decyzje, że będę celebrować zwyczajne dni, doceniając fakt, że jesteśmy razem, zdrowi, mamy czas i środki.
I tak, z małymi przerwami na nieuchronne dramaty, od trzech lat staram się spędzać każdy dzień tak, jakby był ostatnim dniem wakacji.