Czego się, matko, spodziewałaś?

Jak Cię widzą, tak Cię piszą – głosi porzekadło. Można z niego wywnioskować, że to ocena innych ludzi definiuje to, jacy jesteśmy. Z mądrością pokoleń ponoć nie wolno dyskutować, jednak ja się odważę. Otóż, guzik prawda! 

Jesteśmy wielobarwni i skomplikowani, wieloaspektowi i złożeni. Oceny innych ludzi opierają się na wyrwanych z kontekstu fragmentach naszej charakterystyki. Tych fragmentach, które akurat mają szansę zobaczyć. I nie ma możliwości, by był to całokształt naszej osoby. Są to oceny nieobiektywne, bowiem pochodzą od ludzi, którzy podobnie jak my, stanowią wypadkową własnych doświadczeń. Przykładowo, kobieta zmagająca się z niepłodnością, oceni kobietę dokonującą aborcji inaczej, niż ta, bezdzietna z wyboru. To oczywiście duże uproszczenie, które pomija setki okoliczności indywidualnych przypadków. Wszak, nie każda kobieta, nie każdy przypadek i nie we wszystkich okolicznościach. Prosto i bez wahania przychodzi wyłącznie ocena … dziecka. Błyskawiczna diagnoza brzmi: niedobre, niewychowane lub źle wychowane. I to jest oczywiście, bezsprzecznie, wina … rodziców. 

Gdzie była matka? – wołamy z oburzeniem. Ale to najmniej istotne, bo należałoby raczej zapytać: Czego matka się spodziewała? 

Czego się, matko, spodziewasz? Zapewne braw i gratulacji. Zachwytów i pochwał  od świata dla Twojego dziecka. Ach, żeby tak starsza pani pochwaliła, jak grzecznie siedzi w wózku. Żeby babcia powiedziała, że przyjemnie patrzeć, jak zajada. Żeby inne matki z zazdrością patrzyły, jak zajmuje się samo sobą w piaskownicy. Żeby robiło furorę kwiecistą mową i z chęcią raczyło publikę wierszykiem lub piosenką. Żeby przesypiało noce i wołało na nocnik. Żeby się nie bało psów, obcych, głośnych dźwięków i wspinania na drabinki. Żeby nie płakało. Żeby panie w przedszkolu je chwaliły. Żeby było posłuszne, uśmiechnięte, zadowolone. Żeby było uzdolnione, najlepiej wszechstronnie. Żeby lubiło bawić się z dziećmi. I żeby lubiło bawić się samo. Żeby było ładne. Żeby nie chorowało. Żeby było elastyczne: kiedy trzeba, miało własne zdanie, a kiedy nie trzeba – nie miało. Żeby było odważne, a zarazem ostrożne. Żeby miało apetyt, ale nie było grube. 

Żeby, kurka siwa, nikt się nie przychrzanił. Mucha nie siada. Cud, miód. Bo wtedy będziesz mogła zadrzeć nos i powiedzieć: No tak, wiesz, od małego było tak uczone. A między wierszami: bo jestem tak nieprzeciętnie zajebistą super-hiper-megamatką, że klękajcie narody! Na dalszym etapie zapewne spodziewasz się szkolnego prymusa, który jednocześnie jest duszą towarzystwa. Potem, spełnionego współmałżonka i rodzica, z prestiżową posadą. A na urodziny życzysz mu zdrowia, bo przecież wszystko inne nieważne. 

Spodziewasz się, że Twoje dziecko nie popełni Twoich błędów, nie zmarnuje Twoich szans i będzie miało w życiu lepiej niż Ty. A jak nie da rady to … na litość boską, żeby chociaż wstydu nie przyniosło. Żeby go można było zabrać do ludzi i nie kłaść uszu po sobie. Żeby tak zbytnio nie odstawało od reszty, nie za daleko w tyle zostało. Bo co sobie ludzie pomyślą o mnie, jako matce!

Też bym tak chciała. Też wspominam swoje wyobrażenia o macierzyństwie, które miałam w pierwszej ciąży. Też mam bliznę po zderzeniu głową z murem rzeczywistości. Też spuszczałam wzrok na swoje “Kuboty”, w poczuciu … wstydu. Też płonęły mi policzki. 

Wiem jakie to uczucie, gdy „jakoś wszystkie inne dzieci mogą, a moje nie”. Też czułam się jak bohaterka paradokumentu „Dlaczego ja?”

O ile zazwyczaj uważam, że nasze emocje są nasze i mamy do nich pełne prawo, tak w tym przypadku powiem dosadnie: nie mamy prawa czuć rozczarowania swoimi dziećmi! 

Rolą dzieci nie jest spełnianie oczekiwań rodziców. Nie da się (a przynajmniej nie bez szwanku dla dziecięcej psychiki) „urobić” dziecka wedle wizji własnej i świata. Dzieci są dokładnie takie, jakie mają być. Nie naprawiajmy ich, bo nie są zepsute. Pojadę trochę frazesem, ale jedyne co możemy zrobić to je zaakceptować i służyć dobrym przykładem. Tyle. Tylko i aż. To stwierdzenie jest z jednej strony dołujące, bo musimy pogodzić się z faktem, że z nieśmiałego dziecka nie wychowamy zwierzęcia scenicznego, a z małego szelmy nie ulepimy potulnego baranka. Ale z drugiej strony, to ulga, gdy zdajemy sobie sprawę, że to nie nasza wina i nie my ponosimy odpowiedzialność za odstępstwa naszej latorośli od społecznie przyjętego ideału. (Tu muszę jednak zaznaczyć, że to nie nasza wina do pewnego momentu – dopóki nie zaczniemy tak przy dziecku majstrować, że w końcu uzyskamy efekt odwrotny od zamierzonego i faktycznie przeoramy mu psychę). Nie winimy siebie ani dziecka za to, że jest szczupłe i ma brązowe oczy, choć marzyliśmy o pulchnym niebieskookim. Ale czujemy się rozczarowani, gdy jest wrażliwe i płaczliwe, a marzyliśmy o silnym, twardym i zawsze uśmiechniętym. Nie mamy pretensji do dziecka, gdy dopada je gorączka lub katar. Ale mamy pretensje, gdy dopada je złość lub frustracja. A przecież zarówno chorób, jak i emocji, nie przeżywa się intencjonalnie, specjalnie, na życzenie. 

Nasze rozczarowania, pretensje i wyrzuty, kierujemy do dziecka w formie absurdalnych pytań typu: Dlaczego ty zawsze robisz sceny? Dlaczego ty wiecznie jęczysz? Często, sukcesywnie oklejamy dziecko etykietami: ty marudo, ty płaczko, ty boidudku, ty histeryczko, ty łobuzie, ty, ty, ty… Zmuszamy dzieci (groźbą, karą, szantażem) do natychmiastowej zmiany nie tylko zachowania, ale również własnych uczuć: przestań płakać, przestań się bać, przestań się przejmować. A wisienką na torcie wpędzania dzieci w poczucie winy, za to jakie są i co czują, jest porównywanie do innych dzieci: Zobacz, wszystkie dzieci się ładnie bawią, a ty stoisz jak słup. Popatrz, jak wszyscy pięknie zjedli obiad, a ty? Spójrz jak dziewczynka chętnie idzie do sali w przedszkolu, a ty znowu płaczesz? Jeszcze wyżej, nad wisienką, jest groźba: Dzieci będą się z ciebie śmiały. Pani powie, że jesteś beksa. Nikt nie będzie chciał się z tobą bawić. Nie dostaniesz lodów, bo nie zasłużyłeś. Albo jakiś “szantażyk” emocjonalnyMamusi będzie przykro, pani nie będzie dumna, babci się to nie spodoba. Ewentualnie, wspaniałomyślnie, zachęcamy dziecko do bycia innym niż w istocie jest, wizją nagrodyJak nie będziesz dziś w przedszkolu tęsknił za mamą, pojedziemy po nowe klocki. Jak nie będziesz płakać, puszczę ci bajkę. Jak nie będziesz się złościć, dostaniesz słodycze. 

Do dziecka dociera jednoznaczny wniosek: że jest beznadziejne. Mama chce, żebym był inny, a ja nie potrafię. To co czuję, jest złe. Smutek i złość są złe, a ja mimo wszystko je czuję, czyli … jestem beznadziejny. W takiej sytuacji, w zależności od temperamentu, dzieci mogą obrać różne strategie. Mogą zamknąć się w poczuciu własnej beznadziejności i wypracować umiejętność chowania w sobie emocji, bez ujawniania ich na zewnątrz. Takie dziecko nie wpadnie w histerię na podłodze marketu i nie będzie płakać w przedszkolu. Ale takie dziecko również nie zwróci się o pomoc do rodzica, gdy padnie ofiarą agresji, prześladowania czy molestowania. Nie przyjdzie ze swoim problemem do dorosłego, nauczone tego, że wyrażanie, a nawet samo odczuwanie swoich emocji jest czymś złym i zostanie zganione. Druga strategia to eskalacja krytykowanych zachowańA właśnie że będę płakać, tupać, krzyczeć! To jest podjęcie przez dziecko walki o władzę, to opór spowodowany nachalnym narzucaniem dziecku woli rodzica. Groźby, kary i szantaż mogą działać do pewnego momentu. A potem na różnych etapach odbijać się czkawką, gdy stajemy przed taką walką, w której rodzic nie ma możliwości zmuszenia dziecka do posłuszeństwa. U małych dzieci może to być na przykład walka o jedzenie: no, nie zmusisz. Nie wlejesz przez uszy. A jak już mu wepchniesz do buzi, to wypluje. U nastolatków, zaś, ten opór objawia się klasycznym: Teraz to możesz pocałować mnie w dupę i nara! I trzeci scenariusz. Zalewane krytyką i wyrzutami dziecko, asekuracyjnie wyłącza się na komunikaty rodzica. Jednym uchem wpuszcza, drugim wypuszcza. To reakcja obronna mózgu przed praniem. I osobiście uważam, że to najmniejsze zło, które jest w stanie wyrządzić dziecku nasze naprawianie, temperowanie i urabianie. Bo “gderanie” trafia kulą w płot. I chwała niebiosom, że nie w mózg lub serce. Dzięki strategii zamykania się na dołujące komunikaty, nasze dzieci unikają poczucia, że są beznadziejne, co daje im plus dziesięć do pewności siebie. Za to, w pewnym momencie mogą odkryć, że to nie one, tylko ich dziamdziający, wiecznie niezadowoleni rodzice są beznadziejni. I będą miały rację. 

Moim ulubionym sposobem na zrozumienie dzieci jest odniesienie ich sytuacji do świata dorosłych. Czy wszyscy z państwa z chęcią weźmiecie do rąk mikrofon i zaśpiewacie na festynie? No, dalej, co z Wami? Czy wszyscy zjecie pięknie Wasze ślimaczki na talerzykach? Patrzcie jak Pascal ślicznie zajada! A pani, przepraszam, co tak ryczy w tym kinie? Wyprowadzić panią? Jakoś nikt nie płacze, tylko pani. Dobra, wstań pan zza tego stołu i solóweczka na parkiecie! Albo najlepiej proszę dołączyć do tych, tam na scenie, tak się pięknie bawią, a pan co? A tamtemu o co chodzi? Auto rozbił? No już bez przesady, to tylko auto, jeny, autobusem będzie jeździł. Patrzcie na tą beksę na lotnisku! Taka duża a tak płacze za mężem. Przecież tylko do pracy poleciał, za pół roku wróci, a ta wyje jakby jej się jakaś krzywda działa. 

Hej, matko, czy Ty się znowu złościsz? Czy nie obiecywałaś sobie przypadkiem, że już nigdy, przenigdy nie krzykniesz na dziecko? Że już nigdy nie stracisz cierpliwości? Że będziesz nad sobą panować? Ile razy trzeba Ci powtarzać, że są inne sposoby radzenia sobie ze złością? 

Zmęczona jesteś? Przebodźcowana? Zestresowana? Jesteś tylko człowiekiem? Oczekujesz, że cię zrozumiemy i rozgrzeszymy. I tak się, w istocie, stanie. Dlaczego, zatem, nie rozgrzeszamy dzieci?

Wobec nas samych jesteśmy dużo bardziej wyrozumiali. Tłumaczymy sobie, że jesteśmy tylko ludźmi, mamy prawo popełniać błędy, nikt nie jest idealny, nie od razu Rzym zbudowano. Akceptujemy swoje „przywary” i tłumaczymy, że „po prostu już tak mamy”.  Nie lubię zatłoczonych centrów handlowych. Nie tknę sushi, odrzuca mnie. Jakoś nie mogę się wybrać na czas. Ze stresu plotę, co mi ślina na język przyniesie. Tematy polityczne wywołują u mnie agresję. Boję się wody. Nie umiem jeździć na nartach. Okropnie przeklinam. Niedobrze mi w autobusach. Nie jestem zbyt towarzyski. Jestem bałaganiarzem. Nie mam śmiałości do kobiet. Nie kręci mnie sport. Nie mogę się oderwać od serialu. Nie wpłacam pieniędzy na cele charytyatuwne. Nie przepadam za czytaniem książek. Płaczę jak bóbr na filmach. Jestem słabym kierowcą. – takie zdania wypowiadają o sobie dorośli i nikt ich za to nie straszy, nie karze, nie wyśmiewa. Bo rozumiemy, że każdy ma swoje mocne i słabe strony, swoje preferencje, swoje usposobienie. Ale dzieci mają być nieskazitelne, bo jeśli nie – zostaną ocenione jako niedobre, a ich rodzice jako nieudolni. 

Tymczasem, dziecko … też człowiek! Wyposażony w indywidualne cechy i predyspozycje, spośród których musimy pielęgnować te pożądane, tak by rekompensowały te niechlubne. Bowiem razem, w zestawie tworzą unikatowy skarb – nasze dziecko. Przecież nie zamienilibyśmy go na żadne inne. Więc nie próbujmy go zmieniać. Mamo, tato, “dobrze jest, nie trza psuć”!

Katarzyna Rybaniec