W macierzyństwie, piękne są tylko chwile…

Czy kobieta może być w życiu szczęśliwa, nie posiadając dzieci? Bezdzietność z wyboru, ostatnimi czasy, opuściła szufladę tabu i zagościła na tapecie. Coraz częściej migają mi wpisy kobiet, które buntują się przeciwko stwierdzeniom typu “tylko matka potrafi to zrozumieć”. Ich autorki dosadnie argumentują, dlaczego matki nie mają żadnych podstaw, by zarzucać bezdzietnym jakiekolwiek “braki” w życiu. Wnioski płynące z tych tekstów są następujące: kobieta nie musi być matką, by doświadczać uczucia bezgranicznej miłości, odpowiedzialności, troski, szczęścia i spełnienia. Takie wpisy, niezmiennie wywołują burze w komentarzach, gdzie matki wyliczają wszystkie emocje, których może dostarczyć wyłącznie macierzyństwo, zaś niematki tłumaczą, że czerpią takie same emocje z innych źródeł. Ja, pokuszę się o stwierdzenie, że za punktem widzenia matek, przemawia fakt, że mają możliwość … porównania. Były po obydwóch stronach barykady, przeżyły część dorosłego życia bez dzieci, potem miały okazję zasmakować macierzyństwa. Moje osobiste doświadczenia doprowadziły mnie do wniosku, że wcale nie trzeba być matką, żeby być szczęśliwym człowiekiem. Poszłabym nawet o krok dalej, stwierdzając, że … nie da się być całkowicie szczęśliwym będąc matką, bo zawsze mamy powód do zmartwień, lęku, a ciężar odpowiedzialności jest tak ogromny, że uginają nam się kolana. Ale ten rodzaj lęku i odpowiedzialności może zrozumieć … tylko matka. I stąd mój drugi wniosek: owszem, istnieją emocje, których można doświadczyć wyłącznie w macierzyństwie. I one wcale nie są z gatunku tych  „pięknych”. Pod jednym z wpisów, pojawił się kiedyś komentarz bezdzietnej nauczycielki, która skarżyła się na zarzuty, że nie można być dobrym nauczycielem, nie będąc matką. Przez dziesięć lat byłam bezdzietną nauczycielką, myślę, że nawet całkiem dobrą. Jednak dziś, bogata w wiedzę i doswiadczenia zdobyte w roli matki, mam ochotę przeprosić wszystkich swoich uczniów. Za to, że nie potrafiłam dostrzec w nich indywidualności, nie poświęciłam wystarczająco czasu i uwagi na to, by zrozumieć ich problemy. Za to, że podświadomie nadawałam im w swojej głowie etykiety: łobuz, nieuk, leń, ale też nadgorliwiec, kujon, przeciętniak. Za to, że dążyłam do tego, by byli podporządkowani, zdyscyplinowani, by wykonywali moje polecenia. Że nagradzałam ich za posłuszeństwo i dobrze wykonane zadanie, a nie za uczciwość i trud. Za to, że weszłam w rolę autorytetu z urzędu, myśląc “ja tu rządzę i to mnie macie słuchać”. Myślałam, że tak trzeba. Tak mnie uczono na studiach, tak postępowali starsi koledzy po fachu, tak mnie traktowano w czasach, gdy sama byłam uczennicą. Tak działa cały system edukacji, oparty o oceny, egzaminy, klucze odpowiedzi i kryteria. Dziś, gdy na miejscu moich uczniów, wyobrażam sobie w szkolnych ławkach moje własne dzieci, mam tylko nadzieję, że do czasu, gdy pójdą do szkoły, wszystko się zmieni. W systemie, w podejściu, w metodyce nauczania, w świadomości ludzi. Może za te kilka lat, zrozumiemy, że wychowanie to nie jest zmuszanie do posłuszeństwa. Wychowanie, to nie próba sił, to nie walka o władzę, to nie relacja władca i poddany. To współpraca. To wzajemny szacunek. Dziecka i rodzica, ucznia i nauczyciela. 

Kiedyś w rozmowie z zaprzyjaźnioną mamą – pediatrą,  żaliłam się na niedelikatne badanie mojego syna przez lekarza w szpitalu. I wtedy usłyszałam od mojej przyjaciółki zdanie, które mnie oświeciło i pozostanie ze mną na zawsze. Powiedziała: “Nie ważne jak bardzo jestem padnięta na dyżurze, zawsze staram się zająć się małym pacjentem tak, jak sama chciałabym, by ktoś potraktował moje dziecko”. I to jest według mnie podejście, którym powinni kierować się wszyscy ludzie, którzy w swojej pracy obcują z dziećmi. To jest ten rodzaj empatii, który poznajemy wyłącznie wtedy, gdy jesteśmy rodzicami. Z tego powodu, wybierając z długiej listy lekarza specjalistę dla swoich dzieci, szukam w jego profilu informacji o tym, czy sam jest rodzicem.

Z drugiej strony, uważam, że matka jako pracownik, jest mniej wydajna, niż jej bezdzietne koleżanki. Kilka lat temu, doświadczyłam powrotu do pracy, zostawiając w domu niespełna roczne dziecko. Tu mam ochotę przeprosić już nie tylko swoich uczniów, ale również pracodawców i … swoje dziecko. Tych pierwszych i drugich za farsę, którą niewątpliwie były moje improwizowane lekcje, tę ostatnią za to, że nie było mnie przy niej w momencie, kiedy bardzo tego potrzebowała. Czy da się pogodzić karierę zawodową z macierzyństwem? Podobno, tak! Ale w moim przypadku, przy tak malutkim dziecku, można było tego dokonać albo kosztem macierzyństwa, albo kariery. A przy moim uporczywym dążeniu do perfekcjonizmu, kosztem obydwóch tych sfer. Uczuciem, które towarzyszyło mi w tamtym okresie, było permanentne poczucie winy. Gdziekolwiek bym nie była i czegokolwiek nie robiła, miałam poczucie, że nawalam gdzieś indziej. Pracując, czułam, że powinnam być przy dziecku, które tak źle znosiło rozstania. Bawiąc się z dzieckiem, miałam przed oczyma stos testów do sprawdzenia i zaległości w dzienniku. Już nie wspominając o wyrzutach sumienia, które towarzyszyły mi, gdy byłam u fryzjera lub brałam prysznic. 

Jako jeszcze niematka, byłam pewna, że najtrudniejsza w macierzyństwie jest ciężka praca. Nieprzespane noce, noszenie na rękach, prasowanie ciuchów, gotowanie zupek. Ta słynna zimna kawa, obiad na kolację i publiczność na sedesie. Ewentualnie histeria o lizaka na podłodze marketu. To jest … nic! Najtrudniejsza jest miłość. Tak silna, że aż boli w środku. Tak ciężka, że aż zgina kręgosłup. Nagle całe zło tego świata, które dotąd zdawało się istnieć tylko na żółtym pasku w wiadomościach, staje się realnym zagrożeniem. A życie przestaje być przywilejem i staje się służbą. Przestaje być naszą własnością, przeobrażając się w misję. Nagle zdejmujesz nogę z gazu, jadąc sama w aucie, bo nie możesz sobie pozwolić na to, by Cię zabrakło. 

Zdarzyło Ci się zaznać w dzieciństwie tego nieprzyjemnego uczucia, gdy zabraknie dla ciebie pary lub sąsiada do szkolnej ławki? Gdy stoisz samotnie na środku boiska, bo nikt Cię nie wybiera do drużyny w siatkówkę? Albo na szkolnym balu, nikt nie poprosi Cię do tańca? Pamiętasz, jakie to przykre? To teraz wyobraź sobie, co czujesz, gdy taka sytuacja przytrafia się nie Tobie, a Twojej córce. Najtrudniejsze jest zniesienie faktu, że Twoje dziecko cierpi, a Ty jesteś bezsilna. Moment, kiedy wolałabyś dać sobie przewiercić rękę, niż patrzeć, jak jemu wbijają wenflon.

Na swojej liście najtrudniejszych rzeczy mam również brak możliwości rozdwojenia się, przy dwójce dzieci. Nie mam pojęcia, co muszą czuć mamy trójki lub większej liczby pociech. Często zdarzało się tak, że obydwoje potrzebowali mnie w tym samym czasie. Wtedy pojawiały się, dobrze znane, wyrzuty sumienia. Niby wiedziałam, że to nie moja wina, że taka sytuacja, że przecież robiłam, co w mojej mocy. A jednak. Efekt był jeden: nie byłam w stanie sprostać zadaniu. 

Właśnie zdałam sobie sprawę, że przez większość czasu odczuwałam … wyrzuty sumienia. I to się wszystko łączy w spójną całość. Poczucie przytłaczającej odpowiedzialności połączone z przewlekłym lękiem o dobro dziecka, dobijająca bezsilność w sytuacjach na które nie ma się wpływu i nieustające poczucie winy, że pomimo morderczego wysiłku zawsze jest coś, co nie wyszło. Tak brzmi moja subiektywna definicja macierzyństwa. Mało zachęcające, nieprawdaż? Wypadałoby teraz napisać, że wszystko to rekompensuje osławiony „uśmiech bombelka”, ale … nie! Owszem, ten uśmiech zdoła wynagrodzić nieprzespane noce, bolący kręgosłup, utracone życie towarzyskie i karierę. Ale nie wynagradza chronicznego strachu, ciężaru odpowiedzialności i współodczuwania cierpienia dziecka. I gdybym miała wybrać trzy najbardziej nieprzyjemne uczucia, których doświadczyłam w życiu, bez wahania wymienialnym właśnie te trzy z powyższego zdania. I, o dziwo, wszystkich trzech dostarczyło mi właśnie … macierzyństwo. 

U mnie, przekleństwem był też mój charakter. Wrodzony perfekcjonizm, zorganizowanie i osobowość lidera. A tu, trzeba było odpuścić, wyluzować, wyrzucić planner i przygotować się na … nieprzewidywane. Mogłam wstać o czwartej rano, by zdążyć na proszony obiad o 13, a i tak się spóźnić i wysłuchać zarzutów o brak organizacji, czy coś tam innego, sprowadzającego się zawsze do nieudolności wychowawczej. Mogłam pakować walizki na tydzień przed wyjazdem, po to by i tak usłyszeć „No nie mów, że nie spakowałaś poziomicy?”. Po innych, być może, takie uwagi by spływały, mnie dotykały, powodując kolejną porcję wyrzutów sumienia, te z kolei rodziły frustrację i … koło się zamykało. I najgorsza cecha, moja wrażliwość, która nie pozwalała mi zignorować najmniejszego drżenia małych serduszek, które wprawiało w ruch wielki dzwon mojego matczynego serca, tłukącego z impetem we wszystkie moje narządy, sprawiając mi fizyczny ból. Myślę, że byłoby mi łatwiej bez wiedzy i świadomości. Na pewno nie ciążyłaby mi odpowiedzialność, a i sumienie miałabym lżejsze. Jednak, bezsprzecznie, moim dzieciom nie byłoby wtedy lepiej. 

Cóż, nie ma rady, trzeba to udźwignąć. Macierzyństwo, niczym prawidłowo wykonany trening, boli tylko wtedy, gdy robimy to dobrze. To najważniejszy obowiązek, który przecież przyjmujemy na siebie świadomie. No właśnie, czy oby na pewno świadomie? Wyobrażałam sobie, że nie będzie łatwo. Że będę chodzić w rozciągniętych dresach poplamionych marchewką, ukrywając oponkę i rozstępy. Że będę mieć tłuste włosy związane w niedbały koczek, oczy podkrążone po nieprzespanej nocy i roztaczać wokół siebie woń skisłego mleka. Jedną ręka trzymać dziecko, w drugiej dumnie dzierżyć kubek zimnej kawy. I będę najszczęśliwsza kobieta na ziemi. Tymczasem … wyglądam, wysypiam się, odżywiam się całkiem nieźle! Gorzej z tym szczęściem. 

Swoje pierwsze dziecko urodziłam w wieku trzydziestu lat. Mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że decyzja była przemyślana. Byłam wówczas dojrzałą, ustabilizowaną zdrowotnie, emocjonalnie i materialnie żoną równie stabilnego męża, obydwoje wykształceni pedagogicznie i doświadczeni w pracy z młodzieżą. Miałam za sobą lekturę rozlicznych, mniej lub bardziej poważnych, poradników rodzicielskich oraz doświadczenia płynące z rozmów i kontaktów z “dzieciatymi” znajomymi. Wydawało mi się, że wiedziałam, na co się piszę. Nie wiedziałam. Wiem na pewno, że troska, odpowiedzialność i strach przed nieznanym, nie pozwolą mi już nigdy poczuć się stuprocentowo szczęśliwą. Gdybym miała wskazać “top ten” najgorszych momentów w moim życiu, wszystkie przydarzyły mi się w obszarze macierzyństwa. Podobnie, jak “top ten” tych najlepszych. 

Macierzyństwo to droga, z której nie da się zawrócić. Można pójść na skróty, ale to oznaczałoby porażkę. To obowiązek, z którego nie da się zrezygnować lub powierzyć komuś innemu. Można się od niego wymigać na różne sposoby, ale to również oznacza … porażkę. To niewyobrażalny wysiłek, nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim emocjonalny. I nie ma sposobu, by zdjąć ten ciężar ze swoich barków. Zwłaszcza, że odkąd bierzemy go na siebie, marzymy tylko o tym, by było nam dane już zawsze go dźwigać. Najpiękniejszy i najcięższy, najsłodszy i najbardziej cierpki trud. 

Czy warto go podejmować? Właśnie tego …  jeszcze nie wiem.