Sąd nad czarownicą

Jestem bardzo dobrą matką. Sorry, za taki wstęp, ale muszę to sobie powtarzać kilka razy dziennie, bo od nikogo, prócz siebie samej, nigdy tego nie usłyszałam. Za to, płynące zewsząd zarzuty, mniejszego lub większego kalibru, to coś, z czym mierzę się na co dzień. Prawo do oceny i krytyki moich poczynań roszczą sobie w zasadzie wszyscy, od najbliższej rodziny, po przypadkowych przechodniów. W myśl słów piosenki „wszystkie dzieci nasze są”, niejednokrotnie musiałam się tłumaczyć, dlaczego moje dziecko nie ma czapki lub ma zbyt śliskie buty do biegania po boisku. Pamiętam dzień, kiedy nastąpił przełom. Przegapiłam moment powrotu z rocznym wówczas Gienkiem, ze spaceru na drzemkę, przez co synek wrzeszczał wniebogłosy w wózku, który pchałam pędem do domu. Starsza pani była sporo przed nami, co chwila odwracała się za siebie i kiwała głową ze zniesmaczeniem. Gdy byliśmy już blisko niej, zatrzymała się, poczekała na nas, by wypowiedzieć pełne oburzenia: „ A czego te dziecko się tak drze?”. A ja, pierwszy raz w życiu, bez chwili zawahania odparłam: „A to nie jest pani sprawa”

A to jej dogadałam, co? No dobra, to nie była riposta roku, ani zabawna, ani błyskotliwa, ani szczególnie kulturalna. Ale, cholera, czyż nie trafna? Nie możemy pozwalać na to, by inni ludzie rozliczali nas z naszych praktyk rodzicielskich. Bez względu na to, czy jesteśmy początkującymi czy doświadczonymi mamami, czy mamy jedno czy pięcioro dzieci, czy mamy 17 czy 45 lat! I bez względu na to, czy naszym cenzorem jest własna mama czy obca baba na ulicy. Nie mogę pogodzić się z tym, jak łatwo przychodzi ludziom komentowanie poczynań matek względem ich dzieci. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby ktoś mi powiedział: „Przepraszam, pani ma nieodpowiednie buty na tę pogodę” czy „Nie wydaje mi się, że danie, które pani je jest dla pani odpowiednie”. Nikt mi nie zwrócił uwagi, że bluzka nie pasuje mi do spodni. Wszak, takie zachowanie byłoby niestosownym przekroczeniem moich granic. Ale w kwestii dzieci, granice zdają się nie istnieć. I tak, wioząc w wózku płaczące dziecko, usłyszałam od pani na ulicy: „Chyba głodne jest, trzeba nakarmić”. A ja się, głupia, tłumaczyłam, że najedzone, tylko chciało wejść do kałuży, a ja nie pozwoliłam … A potem myślę sobie, czy ta kobieta naprawdę wątpi w to, że ja wiem, że … dziecko się karmi? Podobnie, gdy usłyszałam, że może ma mokro. Tak jakbym przez prawie dwa lata nie zorientowała się, że należy zmieniać pieluchy. Wspominam sytuację, gdy moja dwulatka urządzała na ulicy awanturę, że nie wejdzie do wózka, tylko chce na ręce. Kucałam przy niej, tuliłam, uspokajałam i spokojnie tłumaczyłam, że mam w brzuszku maleńkiego dzidziusia i nie mogę jej nieść. Zgromadził się tłum gapiów, przekrzykujących się w radach: „Klapa jej!”, „Wziąć na ręce, ciąża to nie choroba”, „Co pani zrobiła temu dziecku”, „Tak się kończy bezstresowe wychowanie”. Wreszcie, jedna pani podbiegła do mojej córki, agresywnie odepchnęła mnie od niej i wręczyła jej … lizaka, mówiąc: „Nie płacz, dziewczynko, masz lizaczka”. Córcia nie przyjęła prezentu, przestraszyła się sytuacji i … wgramoliła się do wózka, a ja pospiesznie się oddaliłam. Płakałam. Trzęsłam się z nerwów. To było jak … sąd nad czarownicą, lincz, nagonka jego mać!

Ile razy komentowano fakt, że niosę małą na rękach! Karmię ją piersią na ławeczce w parku! A już opadły mi ręce, gdy jedna pani zatrzymała mnie, by powiedzieć: „Przepraszam, proszę zobaczyć, dziecko śpi!”. Fakt, ze wiozłam córkę w spacerówce skierowanej przodem do mnie (?!), był tu kluczowy dla zobrazowania absurdu sytuacji. Gdy moje dziecko wyrosło z niemowlęctwa, było chyba jeszcze gorzej, bowiem zaczepki zaczęły być kierowane bezpośrednio do niej. Na przykład, niosła w rękach ukochaną lalę, a tu nagle pan sprzedający przy drodze jabłka, tubalnym głosem oznajmił: „Ja nie mam takiej lali, chyba ci ją zabiorę”. Córka przerażona, zalana łzami, ja desperacko próbuję ją uspokoić, a pan zanosi się rubasznym śmiechem. Innym razem, gdy odmówiła wejścia do wózka na placu zabaw, jedna z babć ostrzegła ją: „Jak nie wsiądziesz do wózka, to przyjdzie pies i zabierze ci ten wózek”. Gdy dłubała w nosie, usłyszała, że uschnie i odpadnie jej palec. A gdy biegała między półkami w markecie, pewna pani postraszyła ją, że zabierze ją ochroniarz i wsadzi do więzienia. I wydaje mi się, że wszystkie te zachowania były manifestacją: zobacz, młoda niedoświadczona mamo, jak się wychowuje dziecko. 

Jednakże, opisane powyżej sytuacje, jakkolwiek absurdalne i irytujące, uznałabym za względnie nieszkodliwe. Co innego, w przypadku komentarzy płynących w kierunku młodych mam z ust ich najbliższych. Mama, teściowa, siostra, szwagierka, to dla wielu świeżo upieczonych mam – wyrocznie. To oczywiste, że rodząc pierwsze dziecko, jesteśmy niedoświadczone i pełne obaw. Jednak mamy swoje plany i wizje, wykreowane w czasie przygotowań do narodzin dziecka. I mamy instynkt, który przewyższa znaczeniem wszelkie rady i doświadczenia innych. Gdy czegoś nie wiemy, pytamy. A jeśli nie pytamy, to znaczy, że … nie potrzebujemy rady. A już na pewno nie potrzebujemy oceny i krytyki. To trudny czas, nowa sytuacja, zmęczenie i szalejące hormony. A każda mama chce być tą najlepszą. Płynące zewsząd krytyczne komentarze, nachalne rady i sugestie mogą ją jedynie wpędzić w poczucie własnej nieudolności. Potęgować frustrację, zniechęcenie. Wywoływać uczucie zależności od pomocy innych. Wreszcie, skutkować depresją. No bo ileż można wytrzymać ciągłe upominanie, wtrącanie i krytykowanie! Gdyby podobna sytuacja miała miejsce w pracy… No, wyobraźmy sobie, że na stanowisko zgłasza się nowy pracownik. Posiada wymagane kwalifikacje. Współpracownicy przez cały czas patrzą mu na ręce i zwracają uwagę, że coś robi nie tak. Szef, manager, sąsiad zza biurka obok, recepcjonistka i sprzątaczka, wszyscy mają uwagi i śmiało je artykułują, oczekując wyjaśnień dlaczego postępuje tak, a nie inaczej. Myśle, że byłby to wystarczający powód do rezygnacji z pracy. Tyle, że z funkcji matki nie da się zrezygnować. Co najwyżej, można … czuć się zrezygnowaną. A to z pewnością nie przyniesie nic dobrego, ani dla mamy, ani dziecka. 

Pewnego wakacyjnego dnia, wybrałam się z córką na festyn z dmuchanymi zamkami. Wykupiłam od razu bilety na kilka wejść, ale po kilku minutach, Karolinka powiedziała, że już nie chce dłużej być na zamku, bo powierzchnia jest gorąca i ją parzy. Zaproponowałam odsprzedanie wejściówek za pół ceny mamom czekającym w kolejce. Jedna z pań pospiesznie odkupiła ode mnie wszystkie. Po jakimś czasie, kiedy przechodziłyśmy obok tego zamku, zauważyłam tę panią, która zachęcała swoją, około dwuletnią córkę, żeby wracała na zamek, bo mija jej czas. Dziewczynka milczała i płakała. Szybko zinterpretowałam sytuację: matka potwór zmusza dziecko do zabawy w zamku, bo żal zmarnować wydanych pieniędzy, a biedne dziecko się poparzyło, tylko nie potrafi wyjaśnić, bo jeszcze nie mówi. Wkraczam zatem ja, obrońca uciśnionych: „Przepraszam bardzo, a może córka nie chce się bawić na zamku, bo ją parzy?”. Matka mrozi mnie spojrzeniem i stanowczo odpowiada: „Nie prosiłam pani o radę, proszę się nie wtrącać”. Jednocześnie dwulatka przemawia, nienaganną polszczyzną: „Ja chcę zjeżdżać z zamku z lizaczkiem!!!”. Tuż po zebraniu szczęki z trawy, wydukałam tylko „przepraszam”. I do dziś uważam, że to nie było właściwe słowo. Bo powinnam była powiedzieć: „dziękuję”. Za najcenniejszą lekcję asertywności macierzyńskiej. Za wskazanie drogi, która odtąd dumnie podążam, pchając swój wózek, a w nim „te dziecko”, które, na szczęście, zazwyczaj się nie drze.

A, jeszcze najważniejsze! Wzbogaciłam swój zasób słów o nową, skuteczną, ciętą ripostę dla nachalnych, nieproszonych rad. Działa.

Katarzyna Rybaniec